"Tama w Asuanie - uregulowała Nil, dzięki czemu miliony turystów mają go dla siebie. Płynąc od Luksoru do Assuanu turyści podziwiają gigantyczne budowle, które gdyby nie tama, poległy by przy powodziach..." Tak, turyści są rzeczywiście najważniejsi. To oni generują dochód narodowy biednego afrykańskiego kraju, pozwalają milionom obywateli żyć z wyłudzanego baksziszu i wytłumaczyć lenistwo i arogancję władz wobec zalewania kraju tonami śmieci dziennie. Żeby była jasność - składowanych na pustyni (która w końcu wszystko rozłoży na czynniki pierwsze) i w gorszych przypadkach nie na pustyni - czyli na przykład w rzece.
Dlaczego eko-turystyka jest tak trudna w Egipcie?
- Po pierwsze - do Egiptu trzeba polecieć, co już utrudnia myślenie o ekologicznym transporcie, niedalekim od domu.
- Po drugie - z reguły nikt nie podróżuje do Egiptu samotnie po to, by zapoznawać się z miejscowymi - większość turystów zakłada pobyty w odseparowanych odległych od miasteczek hotelach. Na poznanie Egipcjanina/ Egipcjanki i wymianę kulturową mamy małe szanse. No chyba, że za wymianę kulturową potraktujemy bakszisz, kiedy płacąc za wodę mineralną one dollar damy pięć, i nam nikt nie raczy wydać reszty, to wtedy możemy służyć jako przykład hojności świata zachodniego. To ci kultura.
- Po trzecie, zyski z naszej turystyki oprócz kilku marnych dolarów nie lądują u miejscowych. Zgarnia je międzynarodowy koncern, właściciel luksusowego hotelu, gdzie wykupujemy all inclusive. Hotel co prawda ma politykę wspierania miejscowej ludności bo w końcu zatrudnia kelnerów, kucharzy i recepcjonistki - ale tylko jak umieją języki obce (rzadkość), są młodzi i atrakcyjni. Wystarczy, ze przestaną być młodzi, niech lepiej poszukają sobie pracy gdzieś indziej.
- Po czwarte, ta przyroda. Nasze kremy do opalania z toksycznymi substancjami, wyłamywanie korali i wydłubywanie z morza muszelek naprawdę jej nie pomagają. Podobnie mało szczęśliwe są hodowlane dzikie zwierzęta, macane każdego dnia przez turystów w pokazowych wioskach. Podobnie jak hektolitry wody służącej do podlewania sztucznie utrzymywanych kwiatów w naszych super hotelach - ciekawe, czy mają tej wody więcej niż ludzie w miasteczkach?
"W 1929 roku niepodległy Egipt i brytyjski Sudan podzieliły miedzy siebie Nil. Gdy Sudan stał się niepodległy umowę podziału przedłużono. Kraje sąsiednie nie dostały nic. To kolejna kwestia dyskusyjna wokół wody w Afryce - zasoby naturalne przypadły wybranym. Państwom sąsiednim nigdy to się nie podobało, ale póki były słabo zaludnione, nie miały nic do powiedzenia, także nie był to dramatyczny problem. Tymczasem w latach 60-tych w samej Ugandzie przyrost demograficzny zwiększył ludność z 7 milionów do dzisiejszych 32 milionów, podobnie w Kenii czy Etiopii. Połowa populacji Afryki mieszka nad Nilem, potrzebuje wody nie tylko do picia czy higieny, ale przede wszystkim rolnictwa. Bez rolnictwa Ci i tak już najbiedniejsi nie wyjdą z kręgu globalnego głodu.
Co zatem robić? Akcje PAH-u i Cisowianki kierowane do konsumentów z Bogatej Północy mogą tylko nieznacząco ulżyć w problemie (swoją drogą są skierowane do Sudanu, który ma dostęp do rzeki, więc co dopiero mają powiedzieć sąsiedzi). Od kilku lat są prowadzone rokowania polityczne - nie ma jeszcze otwartego kryzysu, ale "pachnie wojną". I to wojną o wodę - co byłoby spełnieniem gróźb wielu ekologów czy znawców tematyki globalnej. Nie pomagają zmiany klimatyczne - od 20 lat w Afryce panuje totalna susza, wyludniają się tereny w Ugandzie czy Kenii. Jeżeli w 1990 roku na jednego mieszkańca Sudanu przypadało 5000 m3 wody, dziś jest to połowa z tego, prawda - liczba ludności się zwiększyła. Mimo wzrostu temperatur wody w rzece ubywa (a powinna parować zgodnie z wiedzą atmosferyczną i ponownie opadać), opady są mniej regularne. Co zatem robić? Chyba poważniej traktować każdą kroplę wody. Także w Polsce.
Inspiracje: Newsweek Polska 22.08.2010: "Czyj jest Nil?" - Andrzej Hołdys